17-10-2009 22:00
Z ekonomicznego punktu widzenia
W działach: książki | Odsłony: 24
Z ekonomicznego punktu widzenia, jestem szurnięty. I to zdrowo. Na zajęciach szkolnych i przeróżnych wykładach z przedmiotów typu "Podstawy przedsiębiorczości" wpajano mi, że istnieje takie coś, jak piramida potrzeb. Zamysł jest prosty: zanim zaczniesz myśleć o zaspokojeniu potrzeb wyższego rzędu, spełnione muszą być bardziej przyziemne pragnienia.
Bardzo obrazowo opisał to Bernard Beckett w postapokaliptycznym "Genesis". Zamknięte wewnątrz, a raczej chronione okalającym wyspę murem społeczeństwo godzi się na wiele, rzec by można, że na wszystko, byleby tylko ktoś uchronił ich przed niszczącym świat kataklizmem. Godzą się na podziały na kasty (ze względu na uwarunkowania genetyczne), na ograniczenie życia prywatnego (kobiety i mężczyźni sypiają w osobnych budynkach), na nieadekwatnie surowe względem przewiny prawo (strażnik, który bez mrugnięcia okiem nie zabije przybysza z zewnątrz, chociażby zbliżającego się do wyspy, ma zginąć na miejscu z rąk swojego kolei), wreszcie nawet na zerwanie zdawałoby się podstawowych więzi, jakim jest uczucie między matką a jej dzieckiem (niemowlęta zaraz po porodzie zabierane są matką, tak aby kobieta nie mogła ich potem poznać).
Trwa to przez dłuższy czas, a z każdym kolejnym pokoleniem pamięć o terrorze końca świata rozmywa się w umysłach obywateli. W końcu strach zniknął, młodzi zapragnęli zmian i jak zawsze znalazł się TEN jeden - rewolucjonista, bohater, ale także i kozioł ofiarny, który za przemiany zapłacił własną krwią.
Wróćmy jednak do meritum. Gdybym był klasycznym konsumentem, zanim kupiłbym kolejny, podobny produkt, zastanowiłbym się, czy przypadkiem nie ma go w nadmiarze. I tak jest, zasadniczo. Książki to jednak zupełnie inna bajka.
Chyba nie jestem bibliofilem, a przynajmniej nie mieszczę się w swoim własnym rozumieniu tego terminu. Nie zbieram starych wydań, nie chadzam do antykwariatów, nie ma dla mnie znaczenia czy to pierwsze, czy piąte wydanie. Owszem, bez zastanowienia dorzucę dziesięć czy dwadzieścia złotych, by na moją półkę trafiła książka w twardej oprawie, a i nieraz zachwycam się, gdy w rękach mam powieść wydaną tak, jak chociażby "The Windup Girl", ale mniej bogate wydanie nie jest dla mnie czynnikiem dyskwalifikującym.
Niemniej, cały czas kupuję coś nowego. W jednym z ostatnich wstępniaków do "Nowej Fantastyki" Paweł Matuszek pisał o tym, iż pogodził się z faktem, że nie zdoła przeczytać wszystkiego, co by chciał. Do mnie najwyraźniej to nie dotarło. Po polsku, po angielsku, fantastyka, główny nurt - bez różnicy. Najchętniej zaszyłbym się w domu, zaparzył dzbanek herbaty i nie wychodził spod koca. Na półce mam około 50 nieprzeczytanych książek. Pięć-dzie-siąt! A mimo to ostatnią godzinę spędziłem na przekopywaniu baz danych Esensji w poszukiwaniu ciekawych-niefantastycznych lektur.
Ano właśnie, główny nurt. Swego czasu nieco się sparzyłem. Ktoś podsunął mi Coelho, ale odrzucił mnie napastliwy dydaktyzm i szastanie prawdami objawionymi (tym bardziej, że większość z nich to truizmy). Potem moja ex pożyczyła mi książeczki (takie to było chude, że tylko zdrobnienie zdaje się być adekwatne) Erica-Emmanuela Schmidta. Przeczytałem kilka, "Pan Ibrachim i kwiaty Koranu" nawet mi się spodobało, ale po krótkim czasie zauważyłem, że dla tego twórcy liczy się tylko tania gra na emocjach: ma być paskudnie, smuto i szokująco.
No i na jakiś czas schowałem się pod stertą fantastyki, skutecznie broniąc się przed innymi rodzajami prozy. Tylu jest pisarzy, których nie znam, choćby Eco (dlaczego ja jeszcze nie czytałem "Imienia róży"?!). Ostatnio jednak postanowiłem to zmienić. Narzeczoną namówiłem do sprezentowania mi na imieniny "Białego zamku" Pamuka, mam szczere postanowienie przeczytania (w końcu!) "powieści "Dziecię boże" McCarthy'ego, kusi mnie też "Fight Club", "Łaskawe", a także proza Murakamiego.
Może ktoś z was czytał? Coś poleci? Cortazar? Coetze?
Bardzo obrazowo opisał to Bernard Beckett w postapokaliptycznym "Genesis". Zamknięte wewnątrz, a raczej chronione okalającym wyspę murem społeczeństwo godzi się na wiele, rzec by można, że na wszystko, byleby tylko ktoś uchronił ich przed niszczącym świat kataklizmem. Godzą się na podziały na kasty (ze względu na uwarunkowania genetyczne), na ograniczenie życia prywatnego (kobiety i mężczyźni sypiają w osobnych budynkach), na nieadekwatnie surowe względem przewiny prawo (strażnik, który bez mrugnięcia okiem nie zabije przybysza z zewnątrz, chociażby zbliżającego się do wyspy, ma zginąć na miejscu z rąk swojego kolei), wreszcie nawet na zerwanie zdawałoby się podstawowych więzi, jakim jest uczucie między matką a jej dzieckiem (niemowlęta zaraz po porodzie zabierane są matką, tak aby kobieta nie mogła ich potem poznać).
Trwa to przez dłuższy czas, a z każdym kolejnym pokoleniem pamięć o terrorze końca świata rozmywa się w umysłach obywateli. W końcu strach zniknął, młodzi zapragnęli zmian i jak zawsze znalazł się TEN jeden - rewolucjonista, bohater, ale także i kozioł ofiarny, który za przemiany zapłacił własną krwią.
Wróćmy jednak do meritum. Gdybym był klasycznym konsumentem, zanim kupiłbym kolejny, podobny produkt, zastanowiłbym się, czy przypadkiem nie ma go w nadmiarze. I tak jest, zasadniczo. Książki to jednak zupełnie inna bajka.
Chyba nie jestem bibliofilem, a przynajmniej nie mieszczę się w swoim własnym rozumieniu tego terminu. Nie zbieram starych wydań, nie chadzam do antykwariatów, nie ma dla mnie znaczenia czy to pierwsze, czy piąte wydanie. Owszem, bez zastanowienia dorzucę dziesięć czy dwadzieścia złotych, by na moją półkę trafiła książka w twardej oprawie, a i nieraz zachwycam się, gdy w rękach mam powieść wydaną tak, jak chociażby "The Windup Girl", ale mniej bogate wydanie nie jest dla mnie czynnikiem dyskwalifikującym.
Niemniej, cały czas kupuję coś nowego. W jednym z ostatnich wstępniaków do "Nowej Fantastyki" Paweł Matuszek pisał o tym, iż pogodził się z faktem, że nie zdoła przeczytać wszystkiego, co by chciał. Do mnie najwyraźniej to nie dotarło. Po polsku, po angielsku, fantastyka, główny nurt - bez różnicy. Najchętniej zaszyłbym się w domu, zaparzył dzbanek herbaty i nie wychodził spod koca. Na półce mam około 50 nieprzeczytanych książek. Pięć-dzie-siąt! A mimo to ostatnią godzinę spędziłem na przekopywaniu baz danych Esensji w poszukiwaniu ciekawych-niefantastycznych lektur.
Ano właśnie, główny nurt. Swego czasu nieco się sparzyłem. Ktoś podsunął mi Coelho, ale odrzucił mnie napastliwy dydaktyzm i szastanie prawdami objawionymi (tym bardziej, że większość z nich to truizmy). Potem moja ex pożyczyła mi książeczki (takie to było chude, że tylko zdrobnienie zdaje się być adekwatne) Erica-Emmanuela Schmidta. Przeczytałem kilka, "Pan Ibrachim i kwiaty Koranu" nawet mi się spodobało, ale po krótkim czasie zauważyłem, że dla tego twórcy liczy się tylko tania gra na emocjach: ma być paskudnie, smuto i szokująco.
No i na jakiś czas schowałem się pod stertą fantastyki, skutecznie broniąc się przed innymi rodzajami prozy. Tylu jest pisarzy, których nie znam, choćby Eco (dlaczego ja jeszcze nie czytałem "Imienia róży"?!). Ostatnio jednak postanowiłem to zmienić. Narzeczoną namówiłem do sprezentowania mi na imieniny "Białego zamku" Pamuka, mam szczere postanowienie przeczytania (w końcu!) "powieści "Dziecię boże" McCarthy'ego, kusi mnie też "Fight Club", "Łaskawe", a także proza Murakamiego.
Może ktoś z was czytał? Coś poleci? Cortazar? Coetze?